czwartek, 10 października 2013

London calling...


Witam

 Mając za sobą okres urlopowy, i związane z nim zawirowania, mogę w końcu podzielić się wrażeniami z mojego pobytu w Londynie. Oczywiście nie będę tu opisywał całej wizyty, to nie miejsce do tego, chcę jednak podzielić się z wami wrażeniami z dwóch bardzo ciekawych miejsc. W momencie, w którym okazało się że zawitam wraz ze swoją rodziną do stolicy Wielkiej Brytanii, wiedziałem co chcę zobaczyć. Oczywiście muzea! Z powodu braku czasu i chęci ze strony reszty rodziny ;) musiałem ograniczyć swój wybór tylko do dwóch opcji. Padło na Imperial War Museum i oczywiście zakotwiczony na Tamizie okręt muzeum HMS Belfast. Plac Trafalgar z kolumną Nelsona również był w programie, biorąc pod uwagę moje zamiłowanie do tego człowieka, musiałem tam się pojawić.

 W pierwszym wypadku zapowiadało się naprawdę wspaniale, w sumie niewielkie muzeum oferowało dużą ilość eksponatów(czołgi, samoloty itd.) na małej przestrzeni, czyli minimum chodzenia maximum doznań ;). Przed budynkiem wita gości imponująca ekspozycja zewnętrzna składająca się z dwóch 15 calowych dział okrętowych. Jedno należało do pancernika HMS Ramillies a drugie do monitora HMS Robert. Działa przytłaczają swoją wielkością, często czytałem o tych klasach okrętów, często zapoznawałem się ze specyfiką uzbrojenia takich jednostek, ale dopiero stając pod tymi działami człowiek uświadamia sobie jak ogromne to były monstra. Pociski wystrzeliwane z owych działy były bez mała tak wysokie jak ja! Jak zatem musiały brzmieć te działa podczas salwy? Ciężko jest mi to sobie wyobrazić. Po obejściu całej ekspozycji ruszam do środka i tu psikus, wychodzi na to, że nie do końca przygotowałem się do wyprawy. Z powodu przyszłorocznych obchodów stuletniej rocznicy wybuchu pierwszej wojny światowej, wewnętrzna ekspozycja została zamknięta a muzeum jest poddawane remontowi, jednym słowem dramat! Dostępne są tylko, nadal całkiem spore’ wystawy tematyczne o szpiegach i oddziałach specjalnych okresu od WWII, wystawa o holokauście i życiu zwykłej londyńskiej rodziny podczas nalotów Lufftwaffe. Wszystkie oczywiście ciekawe, choc ta druga oczywiście jednak nadal przygnębiająca z powodu swojej tematyki i dosadności przekazu. Rozczarowany i zły na siebie musiałem trzymać kciuki za to, by moja druga atrakcja wyjazdu mogła dojść do skutku, i żaby nic jej nie zakłóciło.

 HMS Belfast to lekki krążownik, który od 1971 roku jest statkiem muzeum, służył w Royal Navy od kwietnia 1939 roku. Oczywiście o historii okrętu najlepiej poczytać dość obszerny artykuł na wikipedii i ja nie mam zamiaru rozpisywać się na temat dziejów(bardzo ciekawych swoja drogą) jednostki. Okręt ma prawie dwieście metrów długości a jego cztery wieże główne, w sumie z dwunastoma 6 calowymi działami, robi wspaniałe wrażenie. Od razu rzuca się w oczy kamuflaż, kominy, mostek i najeżone działami burty, krążownik był uzbrojony dodatkowo w dwanaście 4 calowych dział. Po wejściu na jednostkę, wchodzi się na pokład rufowy, natrafiamy na srebrny dzwon okrętowy ufundowany przez miasto Belfast jak i kilka tablic mówiących o pamiętnych bitwach i operacjach w jakich okręt brał udział. Oczywiście jak najszybciej chciałem dostać się na dziób okrętu, by z bliska obejrzeć wieże z uzbrojeniem głównym. Widok zapierał dech w piersiach, sześć dumnie uniesionych luf, nadawało jednostce agresywny charakter. Do jednej z wież można było wejść, niestety nie robiłem zdjęć w środku nie chcąc nikomu przeszkadzać lampą aparatu. Z pokładu głównego można było zejść do „trzewi potwora” i tu od razu uderza klaustrofobiczność korytarzy, niezliczona ilość rur i kabli wisząca tuż nad głową, ciasne i strome zejścia na niższe pokłady dają do zrozumienia, że służba na takiej jednostce nie należała do lekkich. Labirynt korytarzy doprowadził mnie do magazynu pocisków wież głównych z równo ułożonymi replikami(niestety) pocisków. Mijając liczne ekspozycje(z manekinami) ukazujące codzienne życie na okręcie można również zrozumieć jak wyglądał „normalny” dzień na pokładzie tej jednostki. W kuchni obieranie ziemniaków, w sickbay’u operacja a na pokładzie zaraz pod wieżami sześciocalówek hamaki załogi(nawet kot miał swój hamak). Wydaje mi się że nie mam klaustrofobii, ale przyznam, że już będąc poniżej linii wodnej, czyli w maszynowni i magazynie pod wieżami, mając za sobą już dwa czy trzy pokłady najzupełniej w świecie straciłem orientację. Wiedziałem oczywiście gdzie jest góra a gdzie dół, na ścianach były też oczywiście tabliczki z kierunkiem zwiedzania ale dopadło mnie uczucie zagubienia i przytłoczenia, z każdej strony, gdzie nie spojrzeć tam na wyciągnięcie ręki metalowa ściana z kablami i rurami. Dziwne uczucie, na pewno szło się do tego przyzwyczaić niemniej jednak nie do końca komfortowe dla takiego szczura lądowego jak ja. Zwiedzanie musiałem zakończyć w sklepie z pamiątkami, uzbroiłem się w kubek ułatwiający odróżnianie burty od sterburty ;) i piękny plakat „the royal navy guards the freedom of us all”(wrzućcie w google), który zawiśnie nad biurkiem w moim pseudo gabinecie ;).

 Pomimo „wpadki” z Imperial War Museum jestem bardzo zadowolony, HMS Belfast wynagrodził mi braki z poprzedniego dnia. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Londynie, te dwa miejsca polecam jako „must see”, na pewno będziecie mieć więcej szczęścia niż ja bo w sumie stuletnia rocznica wybuchu WWI trafia się tylko raz. Na koniec zdjęcia, może nie za dużo, bo okazało się że baterie w aparacie też mają swoje humory, ale mam nadzieję że coś można na nich zobaczyć.

Pozdrawiam.





























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz