Witam
Mając za sobą okres urlopowy, i związane z nim zawirowania,
mogę w końcu podzielić się wrażeniami z mojego pobytu w Londynie. Oczywiście
nie będę tu opisywał całej wizyty, to nie miejsce do tego, chcę jednak
podzielić się z wami wrażeniami z dwóch bardzo ciekawych miejsc. W momencie, w
którym okazało się że zawitam wraz ze swoją rodziną do stolicy Wielkiej
Brytanii, wiedziałem co chcę zobaczyć. Oczywiście muzea! Z powodu braku czasu i
chęci ze strony reszty rodziny ;) musiałem ograniczyć swój wybór tylko do dwóch
opcji. Padło na Imperial War Museum i oczywiście zakotwiczony na Tamizie okręt
muzeum HMS Belfast. Plac Trafalgar z kolumną Nelsona również był w programie, biorąc pod uwagę moje zamiłowanie do tego człowieka, musiałem tam się pojawić.
W pierwszym wypadku zapowiadało się naprawdę wspaniale, w
sumie niewielkie muzeum oferowało dużą ilość eksponatów(czołgi, samoloty itd.)
na małej przestrzeni, czyli minimum chodzenia maximum doznań ;). Przed
budynkiem wita gości imponująca ekspozycja zewnętrzna składająca się z dwóch 15
calowych dział okrętowych. Jedno należało do pancernika HMS Ramillies a drugie
do monitora HMS Robert. Działa przytłaczają swoją wielkością, często czytałem o
tych klasach okrętów, często zapoznawałem się ze specyfiką uzbrojenia takich
jednostek, ale dopiero stając pod tymi działami człowiek uświadamia sobie jak
ogromne to były monstra. Pociski wystrzeliwane z owych działy były bez mała tak
wysokie jak ja! Jak zatem musiały brzmieć te działa podczas salwy? Ciężko jest
mi to sobie wyobrazić. Po obejściu całej ekspozycji ruszam do środka i tu
psikus, wychodzi na to, że nie do końca przygotowałem się do wyprawy. Z powodu
przyszłorocznych obchodów stuletniej rocznicy wybuchu pierwszej wojny
światowej, wewnętrzna ekspozycja została zamknięta a muzeum jest poddawane
remontowi, jednym słowem dramat! Dostępne są tylko, nadal całkiem spore’
wystawy tematyczne o szpiegach i oddziałach specjalnych okresu od WWII, wystawa
o holokauście i życiu zwykłej londyńskiej rodziny podczas nalotów Lufftwaffe.
Wszystkie oczywiście ciekawe, choc ta druga oczywiście jednak nadal
przygnębiająca z powodu swojej tematyki i dosadności przekazu. Rozczarowany i
zły na siebie musiałem trzymać kciuki za to, by moja druga atrakcja wyjazdu
mogła dojść do skutku, i żaby nic jej nie zakłóciło.
HMS Belfast to lekki krążownik, który od 1971 roku jest
statkiem muzeum, służył w Royal Navy od kwietnia 1939 roku. Oczywiście o
historii okrętu najlepiej poczytać dość obszerny artykuł na wikipedii i ja nie
mam zamiaru rozpisywać się na temat dziejów(bardzo ciekawych swoja drogą)
jednostki. Okręt ma prawie dwieście metrów długości a jego cztery wieże główne,
w sumie z dwunastoma 6 calowymi działami, robi wspaniałe wrażenie. Od razu
rzuca się w oczy kamuflaż, kominy, mostek i najeżone działami burty, krążownik
był uzbrojony dodatkowo w dwanaście 4 calowych dział. Po wejściu na jednostkę,
wchodzi się na pokład rufowy, natrafiamy na srebrny dzwon okrętowy ufundowany
przez miasto Belfast jak i kilka tablic mówiących o pamiętnych bitwach i
operacjach w jakich okręt brał udział. Oczywiście jak najszybciej chciałem
dostać się na dziób okrętu, by z bliska obejrzeć wieże z uzbrojeniem głównym.
Widok zapierał dech w piersiach, sześć dumnie uniesionych luf, nadawało
jednostce agresywny charakter. Do jednej z wież można było wejść, niestety nie
robiłem zdjęć w środku nie chcąc nikomu przeszkadzać lampą aparatu. Z pokładu
głównego można było zejść do „trzewi potwora” i tu od razu uderza
klaustrofobiczność korytarzy, niezliczona ilość rur i kabli wisząca tuż nad
głową, ciasne i strome zejścia na niższe pokłady dają do zrozumienia, że służba
na takiej jednostce nie należała do lekkich. Labirynt korytarzy doprowadził
mnie do magazynu pocisków wież głównych z równo ułożonymi replikami(niestety)
pocisków. Mijając liczne ekspozycje(z manekinami) ukazujące codzienne życie na
okręcie można również zrozumieć jak wyglądał „normalny” dzień na pokładzie tej
jednostki. W kuchni obieranie ziemniaków, w sickbay’u operacja a na pokładzie
zaraz pod wieżami sześciocalówek hamaki załogi(nawet kot miał swój hamak).
Wydaje mi się że nie mam klaustrofobii, ale przyznam, że już będąc poniżej
linii wodnej, czyli w maszynowni i magazynie pod wieżami, mając za sobą już dwa
czy trzy pokłady najzupełniej w świecie straciłem orientację. Wiedziałem
oczywiście gdzie jest góra a gdzie dół, na ścianach były też oczywiście
tabliczki z kierunkiem zwiedzania ale dopadło mnie uczucie zagubienia i
przytłoczenia, z każdej strony, gdzie nie spojrzeć tam na wyciągnięcie ręki
metalowa ściana z kablami i rurami. Dziwne uczucie, na pewno szło się do tego
przyzwyczaić niemniej jednak nie do końca komfortowe dla takiego szczura lądowego
jak ja. Zwiedzanie musiałem zakończyć w sklepie z pamiątkami, uzbroiłem się w
kubek ułatwiający odróżnianie burty od sterburty ;) i piękny plakat „the royal
navy guards the freedom of us all”(wrzućcie w google), który zawiśnie nad
biurkiem w moim pseudo gabinecie ;).
Pomimo „wpadki” z Imperial War Museum jestem bardzo
zadowolony, HMS Belfast wynagrodził mi braki z poprzedniego dnia. Jeśli
kiedykolwiek będziecie w Londynie, te dwa miejsca polecam jako „must see”, na
pewno będziecie mieć więcej szczęścia niż ja bo w sumie stuletnia rocznica
wybuchu WWI trafia się tylko raz. Na koniec zdjęcia, może nie za dużo, bo
okazało się że baterie w aparacie też mają swoje humory, ale mam nadzieję że
coś można na nich zobaczyć.
Pozdrawiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz